Kalina

Kalina

niedziela, 14 marca 2021

Retro-skijöring albo o jeździe włókiem.

 


Już parę lat temu pisząc o pierwszej wiosennej rąbce mimochodem napomknąłem o Projekcie Worochta, organizowanym wówczas przez GRH Szwadron Łączności nr 7, a aktualnie przez SRH Bateria Motorowa Artylerii Przeciwlotniczej, czyli wyjeździe narciarskim w klimatach szkoleń wojskowych, jakie były organizowane powszechnie w ramach zimowych koncentracji wojska polskiego w latach ‘30. 



W 2019 r. nie udało mi się pojechać wraz z kolegami, gdyż kilka dni przed wyjazdem wylądowałem na ostrym antybiotyku, a zeszłoroczne i tegoroczne plany pokrzyżowali wszystkim znani Pan Demia i Kwarant Anna. Mimo to, w tym roku zima była dość łaskawa dla wszystkich i objawiła się nie tylko w górach, co dało możliwość realizacji sesji włóku oficerskiego. Nim jednak o samych doświadczeniach z jazdy i sprzęcie, nieco historii…


Narciarstwo w służbie kawalerii.


Pod koniec drugiej dekady XX wieku wprowadzono w Wojsku Polskim trzyczęściową “Instrukcję narciarską” w ramach której opracowano ogólne zasady wyszkolenia narciarskiego - metodykę nauki jazdy na nartach, musztrę pojedynczego narciarza i oddziałów, a także zasady użycia taktycznego oddziałów narciarskich. Już w 1930 roku mjr. dypl. Włodzimierz Dunin-Żuchowski opublikował w “Przeglądzie Kawaleryjskim” artykuł “Narciarze a kawaleria”, na łamach którego wymienił zalety wynikające ze współpracy tych dwóch komponentów wojsk lądowych. W następnym roku wytypowano pułki kawalerii (3. p. szwol., 1., 2., 4., 9., 10., 12., 13., 19., 20., 21.-27. p. ułanów oraz 2., 3., 6. i 9. p.s.k.), przydzielając im w tabelach należności sprzęt narciarski, w ramach którego na każdy z nich przypadało wyposażenie dla plutonu kawalerii, drużyny ciężkich karabinów maszynowych oraz dwóch patroli telefonicznych. 


O szkoleniu narciarskim - zarówno kursie instruktorskim, jak i przygotowaniu plutonu narciarskiego oraz o dowodzeniu szwadronem narciarzy w trakcie zimowych manewrów pisał również mój ulubiony pamiętnikarz czyli Kazimierz Klaczyński, porucznik 9. Pułku Ułanów Małopolskich:


Pewnego dnia wezwano mnie do adiutantury. Ciekawy byłem, po co? Okazało się, że za dwa tygodnie mam być gotowy z moim plutonem do wyjazdu na koncentrację szwadronu narciarzy naszej brygady. Nowością było, że każdy pluton poszczególnego pułku (było ich trzy) miał wystawić ciężki karabin maszynowy na taczance z pełną obsługą. Taczanka miała być zaopatrzona w płozy plus specjalne saneczki na karabin. Ze szlejami do ciągnięcia po górach.


Uwaga, kobylarze!
Zasadniczo cały szwadron miał poruszać się po drogach, ciągnięty końmi, poszczególne pół sekcje składały się z ułana na silnym koniu, który ciągnął trzech narciarzy, przy pomocy kijka orczyka, którego czepiali się ułani. Dowódca plutonu miał >>ciągnik<< do swojej dyspozycji. (...) W miarę uciekających szybko dni plutony posuwały się stępem, kłusem, a z czasem i rytmicznym kenterkiem. Szło zupełnie nieźle, dyscyplina marszu była duża. Nie było nigdy bałaganu, tj. splątania się >>ciągników<< i narciarzy. (...) Niejednokrotnie zdarzało się, że z moim szwadronem musiałem mijać kompanię narciarzy lub nawet i cały batalion. Podawałem lewą wolną i wyciągniętym kęterkiem mijałem szybko te oddziały, często przy gniewnych okrzykach piechurów: - Uwaga, kobylarze! - Te skur...ny zawsze z fasonem! - Gdzie wasze ostrogi i lance?


Jazda włókiem


Jazda włókiem służy do szybkiego podwożenia narciarzy i sprzętu po drogach lub twardym śniegu i należy ją stosować, o ile warunki pozwalają, gdyż zaoszczędza siły narciarza i zwiększa szybkość marszu.


- Instrukcja narciarska Cz. I (1930) pkt. 49


W myśl opracowanych dokumentów w przypadku włóku konnego z jeźdźcem, za jednym koniem można było ciągnąć w zależności od wytrzymałości zwierzęcia do siedmiu narciarzy. Tempo marszu, jak wynika z moich szacunków, mogło dochodzić do 7-8 km/h. Należy pamiętać, że włók wykorzystywany miał być przede wszystkim do przewozu narciarzy po drogach i twardym śniegu, nie zaś jazdy przełajowej.  Jak podają w “Wielkim Leksykonie Uzbrojenia Wrzesień 1939 - t. 170 - Oddziały narciarskie cz. I” P. Janicki i G. Rozumek, po manewrach zimowych z 1932 r., postulowano by na końcu każdej kolumny narciarskiej maszerował “oddział policyjny” mający na celu pilnowanie maruderów, a w ramach tegoż powinien funkcjonować jeden konny z włókiem, którego zadaniem byłoby podciąganie słabszych narciarzy, którzy utracili kontakt z kolumną.


"Narty szerzej rozstawione, ciężar umieszczony
w tyle poza więźbą dla przeciwwagi
sile pociągowej" - Instr. Narciarska 
Jednak co do samej techniki jazdy, instrukcja nie daje już zbyt wielu wskazówek (choć jej niedoczytanie może mieć bolesne skutki - ale o tem potem). Na wstępie należy zaznaczyć, że narciarstwo w wersji retro jest - dla przeciętnego zjadacza chleba i niedzielnego narciarza -  czymś zupełnie innym niż współczesne. Podstawową różnicą są oczywiście narty i co istotniejsze - wiązania. Narty prezentowane na zdjęciach, będące moją własnością są produkcji F.J. Wagner długości 210 cm z wiązaniem typu “Kandahar”, które było szeroko używane w latach ‘30. W 1937 roku w podwarszawskim Rembertowie Komisja Doświadczalna CWPiech. przeprowadziła testy tych wiązań, niestety na dzień dzisiejszy znane są jedynie załączniki fotograficzne do sprawozdania, które można obejrzeć w we wspomnianym 170. tomie “Wielkiego Leksykonu Uzbrojenia Wrzesień 1939”.  Wiązanie tego typu składa się ze szczęk o regulowanym rozstawie służącym do trzymania buta po bokach palców i zabezpieczenia ich przed wypadnięciem górą przy pomocy troka, więźby (zatrzasku) montowanego przed stopą, który trzymał sprężynę okalającą nogę i zachodzącą na zapiętek buta. Dodatkowo w skład wiązania wchodziły jedna lub dwie pary haczyków umiejscowione po bokach nart - jedna bliżej szczęk i druga bardziej ku tyłowi - dzięki temu można było “przełączyć” narty z trybu marszowego (zapięte tylko przednie haki) na zjazdowy, gdzie tylne mocowanie miało stabilizować piętę narciarza. Moje narty posiadają tylko jeden zestaw haków, co jednakże nie jest niczym nadzwyczajnym i w zupełności wystarczy na potrzeby narciarza-kawalerzysty z obszarów nizinnych, gdyż pamiętać należy, że nauka zjazdów na nartach była w rzeczywistości niewielkim procentem całości wyszkolenia narciarskiego w WP - główną uwagę kładziono bowiem na naukę marszu. Wracając jednak do samej techniki jazdy, jak można się domyślić, stabilność nart jest zdecydowanie mniejsza, przede wszystkim ze względu na “wolne” pięty. Dodatkowym problemem w sytuacjach ekstremalnych może być też brak bezpiecznego wypięcia - choć raz zdarzyło mi się “zgubić” nartę w trakcie marszu, to jednak potencjalny upadek np. w trakcie włóku w galopie mógłby zakończyć się wizytą na oddziale chirurgiczno-ortopedycznym.


Co do samej techniki jazdy włókiem, postawy narciarza można ją opisać w kilku punktach:

  1. W chwili ruszenia nogi powinny być lekko ugięte w kolanach a stopy powinny równo spoczywać na obu płozach;

  2. Środek ciężkości winien być lekko w tyle, poprzez cofnięcie bioder (pozycja podobna do jeździeckiego półsiadu), celem uniknięcia upadku i rozbicia nosa w chwili ruszenia;

  3. Ramiona nachylone cokolwiek ku przodowi by zapobiec wyjechaniu nart spod nóg i obicia tyłka;

  4. W trakcie samej jazdy, zgodnie z instrukcją należy przenosić środek ciężkości z nogi na nogę celem ulżenia kończynom, zasadne jest również zmienianie ręki którą trzyma się orczyk bądź linkę;

  5. Im szybszy chód, tym niższa powinna być pozycja narciarza - o ile w stępie można być niemal całkowicie wyprostowanym, tak wraz ze zmianą chodu powinno się obniżać środek ciężkości i przenosić go nieco bardziej w tył;

Brzmi w gruncie rzeczy banalne i prawdę mówiąc takie jest. Dość powiedzieć, że wszystkie moje upadki w trakcie jazdy włókiem zaliczyłem… przy ruszaniu.


Koń i trakcja


Schemat uprzęży włókowej wz. 35
Początkowo do ciągnięcia narciarzy za włókiem, jak wskazuje instrukcja używano prostej
uprzęży szlejowej do której dowiązywano postronki. Wraz z rozwojem narciarstwa jako zagadnienia wojskowego opracowano uprząż włókową przeznaczoną do transportu narciarzy. Składała się ona z napiersia zapinanego podobnie jak napierśnik przy rzędzie szeregowych wz. 36, poprzez przełożenie rzemienia przez przedni łęk siodła (jednakże bez pasa prowadzonego między nogami do popręgu), postronków pociągowych z liny konopnej zabezpieczonych przy napiersiu skórzanymi ochraniaczami by nie obtarły konia, upinacza mocowanego do tylnego łęku oraz szelki nośnej mocowanej do upinacza, która zwisała po bokach konia. Przez oba końce szelki przepuszczano postronki, dzięki czemu nie opadały one na ziemię, co zapobiegać miało ewentualnemu zaplątaniu się tylnych nóg konia w liny. Choć nie ukrywam, że wersja “GOLD DELUXE PREMIUM EDITION” czyli zaprezentowanie pełnej uprzęży włókowej jak najbardziej mi się marzy i pod względem materiałów źródłowych jest w moim zasięgu, to jednak jak mawiał pewien mleczarz:
“Oh, Dear Lord! You made many, many poor people. I realize of course, it’s no shame to be poor. But it’s not great honor either! (...) If I were a rich man…”


Na pomoc jak zwykle przyszła analiza materiału fotograficznego. 


Oprócz dostępnego na kanale YouTube’owym Pawła Janickiego (Pathe1939) nagrania “Manewry zimowe 1938” znana mi jest tylko jedna fotografia z widoczną uprzężą włókową,  która jest zamieszczona na 284 stronie książki G. Cydzika “Ułani, ułani” (wyd. Tetragon Sp. z o.o., rok 2013), podpisana jako ze zbiorów CAW. Jako ciekawostkę dodam, że zdjęcie dokładnie z tego samego miejsca, z włókiem za tankietką dostępne jest w Narodowym Archiwum Cyfrowym jako fotografia ze zbiorów Ikaca.



Zdjęcie sekcji narciarskiej w trakcie ćwiczeń w jeździe
włókiem - ledwo widoczny podpierśnik rzędu wz. 25
wyklucza możliwość, by na zdjęciu była uprząż wz. 35
Niestety, najprawdopodobniej żadna z fotografii prezentowanych w tomach WLU poświęconych narciarzom, nie prezentuje tego elementu wyposażenia, nawet ta, która jest w ten sposób podpisana. Nie mam tu jednak w żadnym wypadku pretensji do Autorów, gdyż fotografie te są po pierwsze - nie najlepszej jakości, a po drugie - były wykonywane pod słońce, przez co ciężko dojrzeć jakieś szczegóły - a już na pewno, gdy się nie wie, czego szukać. I tak, prezentowana na 24 stronie tomiku WLU “Oddziały narciarskie cz. II” fotografia w rzeczywistości przedstawia włók

z wykorzystaniem rzędu wierzchowego wz. 25 bez dodatkowych elementów wyposażenia, na co wskazuje nieśmiało rysujący się pod końską szyją napierśnik wraz z pasem między przednimi nogami. Gdyby do włóku użyto uprzęży lub szlei najpewniej z tego elementu rzędu by zrezygnowano. W części pierwszej opracowania autorstwa duetu Rozumek&Janicki jest jeszcze jedno bardzo istotne zdjęcie - na str. 18 podpisane jako żołnierze KOP w trakcie manewrów 6. półbrygady KOP “Grodno” w 1929 r. Już samo datowanie zdjęcia wyklucza użycie uprzęży wz. 35, jednak to co zwróciło moją uwagę w przypadku obu fotografii to sposób w jaki układa się linka “holownicza”. Jej profil sugeruje, że jest zaczepiona stosunkowo wysoko, co pod kątem zaprzęgowym nie jest najlepsze, ale patrząc na fotografie ze współczesnego, sportowego skij

Narciarze z 6. półbrygady KOP "Grodno" z ckm Hotchkiss
na saneczkach
öringu jest powszechnie stosowane. Początkowo myślałem, że linka przywiązana jest bezpośrednio do tylnego łęku - wprost do żelaznej konstrukcji lub środkowego ucha na szczycie abo też po bokach do lewego i prawego tylnego ucha. W trakcie troczenia rzędu uświadomiłem sobie jednak, że żadna z tych opcji nie jest możliwa do realizacji, a przynajmniej nie w sposób prosty i praktyczny. Ostatecznie linki zostały przywiązane do strzemionek przystuł siodłowych. Istnieje tu jednak drobna rozbieżność - element ten, powszechnie stosowany w rzędach wz. 36, które były przeznaczone zarówno dla kawalerii jak i artylerii przy uprzężach szorowych i chomątowych wz. 36 nie występował przy każdym rzędzie wz. 25, a jedynie przy siodłach artyleryjskich (przynajmniej według Instrukcji Taborowej). Niewykluczone jednak, że po wprowadzeniu zmian konstrukcyjnych w 1927 r. zdecydowano się na produkcję rzędów wyłącznie w danym wariancie (oczywiście z podziałem na poszczególne rozmiary, ale z powszechnym mocowaniem dodatkowych elementów służących przede wszystkim w artylerii) - pod względem kompatybilności i możliwości zastosowania danego siodła w każdej sytuacji wydaje się to być logicznym rozwiązaniem. 


Efekt końcowy analizy fotograficznej

Odkładając jednak na bok zamówienia Szefostwa Taboru Dep. Kaw. MSWojsk., wykorzystany patent sprawdził się w stu procentach. Przywiązane do strzemionek linki zostały poprowadzone pod przystułami oraz za sakwami, jednakże ponad opasającymi je trokami, dzięki czemu spełniały one tą samą rolę co szelki nośne uprzęży włókowej - nie pozwalały lince opaść zbyt nisko i dzięki temu mniejsze było ryzyko zaplątania się jej w końskie nogi - a przy okazji osiągnięty efekt jest bardzo zbliżony do tego widocznego na fotografiach z epoki.

"Znowu leży?" 
Dobrze widoczne podobieństwo w układzie linki zdjęciami historycznymi


Wrażenia z jazdy.


Są wspaniałe. Koniec.


A na poważnie, to faktycznie jazda włókiem może być dość wygodnym środkiem transportu, pod warunkiem odpowiednich warunków pogodowych i podłoża. Początek i koniec trasy w naszym przypadku prowadził przez zasypaną rozjeżdżonym przez auta śniegiem drogę łączącą dwie wsie. Miejscami zbity i zmrożony śnieg dający twardą pokrywę sprawiał, że narty sunęły praktycznie bez oporu, dzięki czemu siła ciągnąca nie była dla narciarza uciążliwa. Nieco gorzej było gdy wjechaliśmy na polną, choć dość często używaną drogę, a zdecydowanie najgorsze warunki panowały w lesie, gdzie warstwa śniegu była niezbyt duża, a dodatkowo koń w trakcie marszu wyrzucał spod śniegu piach i kamienie, na które najechanie nartą momentalnie zatrzymywało ją w miejscu. Z pewnością odczucia poprawiłoby lepsze przygotowanie samych nart, poprzez zastosowanie profesjonalnych smarów, tym bardziej, że najniebezpieczniejszym wrogiem okazał się śnieg przymarzający do drewna w czasie dłuższych postojów, gdy oczekiwaliśmy na fotografującą nasze zimowe reko-szaleństwo Majkę - w pewnym momencie warstwa przymarzniętego śniegu pod stopami osiągnęła grubość ponad 8 cm, co w zasadzie uniemożliwiało jazdę. Większość trasy wiodło więc szlakami zasadniczo dla włóku nieprzeznaczonymi - przez boczne leśne drogi nie zaś dobrze utwardzonymi głównymi szlakami komunikacyjnymi. Z racji tego zdecydowanie
szybciej nastąpiło pewnie zmęczenie ramion i tutaj zemściło się niedoczytanie instrukcji, która w trakcie włóku przewidywała przywiązywanie postronku do pasa głównego bezpiecznym “węzłem włókowym” - w tej roli świetnie sprawdziłby się znany wszystkim żeglarzom węzeł refowy, bądź każdy inny, który w momencie pociągnięcia za wolny koniec uległby rozwiązaniu - tak bowiem przewidywała instrukcja - narciarz jadąc z przywiązanym do pasa postronkiem wolny jego koniec powinien trzymać w ręce by w razie upadku jednym szarpnięciem uwolnić się i uniknąć ewentualnego “włóczenia” za koniem. W efekcie ostatnie pół kilometra, prowadzące pod górkę pokonałem o własnych siłach ze względu na zmęczenie ramion.


Zawrotka.
Z innych ważniejszych wniosków wynikających z przejażdżki było opanowanie umiejętności pracy linką w trakcie zmiany chodów i przy nawracaniu. O ile w przypadku zmian “w górę” (ze stępa w kłus i z kłusa w galop) dobrze sprawdzało się wcześniejsze skrócenie linki, a raczej “wzięcie jej na kontakt”, tak, by w momencie jej napięcia nie doszło do szarpnięcia i aby poprzez pracę ramionami lekko zamortyzować zwiększenie prędkości. Bardziej ryzykownym manewrem okazało się jednak jej zmniejszanie. Działają tu oczywiście te same zasady co przy holowaniu - dobrze by było, aby ten z tyłu też coś-niecoś ogarniał, tym bardziej, że mamy do czynienia z giętkim holem. Już autorzy “Instrukcji narciarskiej” wskazywali, że “przy zjazdach w dół jechać wolno, aby nie najeżdżać na poprzedników i konie”. Wjechanie w umięśniony gniady zad Kaliny bynajmniej nie było największym zmartwieniem (ani też nie były nim sukcesywnie wyrzucane spod ogona kulki). W chwili gdy koń zmieniał chód narciarz w dalszym ciągu sunął z wcześniej nadaną mu prędkością skracając tym samym dystans między sobą a “ciągnikiem”, a to powodowało zbliżanie się postronka do ziemi - w tym leżało największe niebezpieczeństwo. Wbrew pozorom, dzięki przemyślanemu systemowi mocowania, to nie Kalina była w największym niebezpieczeństwie, a ja. Raz jeden przy dość energicznym ruszeniu i zatrzymaniu linka spoczęła na ziemi, a ja najechałem nań nartą. Możesz sobie czytelniku wyobrazić, co by się stało gdyby w trakcie jazdy chociaż kłusem doszło do sytuacji, gdy narta przejechała przez linę i w ten sposób narciarz w zasadzie na stałe przycumowałby się do konia albo konia do siebie, a jego noga robiła za elegancki poler. By uniknąć takiej sytuacji należało nie dopuścić do tego, by lina walała się po ziemi - oczywiście teoretycznie najprostszym rozwiązaniem było niezbliżanie się do konia, co nie zawsze, szczególnie przy mniejszym doświadczeniu jest łatwe. Pomocne okazało się więc wykonywanie gestu pozdrowienia dzielnych francuskich żołnierzy z linii Maginota na widok przybywających z zachodu Niemców, krzyczących z daleka “Hände hoch!”. To samo przydawało się przy wykonywaniu zawracania wokół narciarza, przy czym w tej sytuacji była to jedynie dodatkowa pomoc - zasadniczo bowiem najistotniejsze było, by jeździec poprowadził konia po łuku, tak jak gdyby był lonżowany przez narciarza. Nie zmienia to jednak faktu, że bezpieczeństwa nigdy dość - nawet gdy ciąga się konno człowieka na kilkudziesięcioletnich nartach.



Podsumowanie.

Było to niezmiernie ciekawe przeżycie. W niektórych krajach świata jest to sport całkiem popularny, nawet u nas, w Zakopanem organizowane są zawody w skijöringu, choć może niekoniecznie w stylu tak bardzo retro. Z niemałą satysfakcją obserwowałem napływające komentarze i lajki po opublikowaniu na facebookowym profilu SRH Bateria Motorowa Artylerii Przeciwlotniczej sesji, z której nieco inne ujęcia mogłeś czytelniku oglądać czytając niniejszy artykuł, a także nagłe poruszenie wśród rekonstruktorów, że to tak można i jak mogliśmy na to nie wpaść - zdecydowanie lepiej pod względem odbioru sesję przyjęło towarzystwo międzynarodowe, gdy wśród naszego kawaleryjskiego światka niemal od razu zaczęły się próby znalezienia, do czego by się tu przy...czepić. No cóż, narciarz włókiem jedzie dalej.


Za pomoc w realizacji projektu a jednocześnie dostarczenie tematu do artykułu serdecznie dziękuję Pawłowi Janickiemu, Mai Oporze i mojemu Tacie a przede wszystkim Najwierniejszej Towarzyszce - nieocenionej i niepowtarzalnej Kalinie. 



Bibliografia:

Janicki P., Rozumek G., Wielki Leksykon Uzbrojenia Wrzesień 1939 - t. 170 i 172 Oddziały narciarskie cz. I, II

Klaczyński K., Służyłem w Najlepszym Pułku

Ministerstwo Spraw Wojskowych, Instrukcja narciarska cz. I, II (1929)

*smutna muzyka w tle*


środa, 21 października 2020

Podajcie koniowody!

  

Rekonstrukcja sylwetki starszego ułana - koniowodnego pierwszej trójki sekcji liniowej
9. Pułku Ułanów Małopolskich, wiosna 1939 r.

 
Rekonstrukcja kawalerii polskiej z września 1939 r., jak z mojej obserwacji wynika, sprowadza się aktualnie niemal w całości do pokazywania dwóch aspektów – poruszania się konno i szarż albo walki pieszej. Niestety, co stwierdzam ze smutkiem, bardzo rzadko zdarza się sytuacja by widz mógł podziwiać element będący spójnikiem między tymi dwoma obszarami – spieszenie i pracę koniowodnych.  Jest to o tyle przykre, że gdy się spojrzy na kinematografię – obojętnie czy współczesną czy tą międzywojenną to moment wkraczania żołnierzy do walki był zawsze chętnie filmowanym tematem – „Śluby ułańskie”, nagrania dla kronik filmowych, „Szarża lekkiej brygady” czy nawet ekranizacje mniej konnych momentów – desant na plażę Omaha w „Szeregowcu Ryan’ie”, lądowanie spadochroniarzy w „O jeden most za daleko” czy opuszczanie śmigłowców w „Byliśmy żołnierzami” albo „Black Hawk Down”. Spieszenie czy opuszczanie pojazdów jest wdzięcznym obrazem ze względu na swoją dynamikę, którą jednakże ciężko jest uzyskać bez godzin ćwiczeń i zgrania.

"Śluby Ułańskie" z 1934 roku. Film zrealizowany przy pomocy 7. Pułku Ułanów Lubelskich. Konsultantem był sam gen. Wieniawa-Długoszowski. Od 54:50 widoczny fragment ćwiczeń - zajęcie pozycji przez szwadron liniowy wzmocniony przez pluton ckm, spieszenie oddziałów, pracę koniowodnych.

    Pod tym względem chlubnym wyjątkiem, któremu chcę  tu oddać honor, jest działalność Oddziału Konnego Towarzystwa Byłych Żołnierzy i Przyjaciół 15. Pułku Ułanów Poznańskich, który jako jedyny w kraju prezentuje dynamiczne pokazy sekcji ciężkiego karabinu maszynowego wz. 30 na jukach. Drugim tego typu przedsięwzięciem, które miałem okazję podziwiać na żywo, był pokaz zaprzęgu armatki przeciwpancernej 37mm wz. 36 w wykonaniu kolegów ze Stowarzyszenia im. 7. Pułku Ułanów Lubelskich w kooperacji z ekipą kaskaderską East Riders Stunt Team przy okazji rekonstrukcji Szarży pod Łomiankami w 2016 roku. Co warte nadmienienia, ci ostatni w ramach inscenizowanej szarży 14. Pułku Ułanów Jazłowieckich, w trzecim nawrocie pojechali pełnym galopem przez pole inscenizacji z „wolnymi” końmi po bokach, co miało symbolizować pędzące po polu walki samotne wierzchowce, których jeźdźcy już na zawsze pozostali na polach pod Wólką Węglową. Warto wspomnieć również mający w zeszłym roku premierę film „Ostatni bój” będący fabularyzowanym dokumentem opowiadającym historię walk 3. Pułku Strzelców Konnych im. Hetmana Stefana Czarnieckiego, w którym również przedstawiono moment spieszenia i pracę koniowodów. Oprócz tej sceny ze względu na dynamikę podobała mi się w całym projekcie jeszcze jedna – rozszalałych koni pędzących przez gospodarstwo. Na tym musiałbym zakończyć pochwały dotyczące filmu, który zresztą nie jest też tematem niniejszego wpisu  Niestety, na tych przykładach kończy się również na dzień dzisiejszy prezentowanie pracy koniowodnych. Jeszcze kilka lat temu na Strefie Militarnej w Podrzeczu można było podziwiać działon artylerii konnej, jednakże, głównie ze względu na potrzebną liczbę koni i ludzi do tego przedsięwzięcia, w najbliższym czasie chyba nie będzie nam dane ponownie tego zobaczyć.

    Jak to jednak wyglądało przed wojną? Czy służba koniowodnego była ciężka i jak dobierano do niej żołnierzy? Regulaminy i instrukcje są w tym zakresie bardzo lakoniczne, nieco więcej można wyczytać ze wspomnień przedwojennych oficerów.

    Zanim jednak przejdziemy do tekstów źródłowych z gatunku memuarystyki warto poświęcić kilka chwil, by przyjrzeć się jak wyglądała służba koniowodów na przestrzeni dwudziestolecia międzywojennego w plutonach liniowych kawalerii. Z rozmysłem zaznaczam, że w niniejszym tekście zajmiemy się przede wszystkimi plutonem liniowym, a nawet jeszcze niżej, bo sekcjami liniowymi (w mniejszym stopniu, w zasadzie wyłącznie otrzemy się o kolejne szczeble taktyczne) omijając kwestie plutonów k.m. na jukach czy taczankach, działonów armat ppanc., czy artylerii konnej.

    Niezależnie czy w trójkowej czy czwórkowej organizacji kawalerii (sekcje po sześciu bądź ośmiu jeźdźców) przez całe dwudziestolecie koniowodnych było zaledwie dwóch na sekcję. W przypadku ośmioosobowych sekcji dawało to jeszcze większą przewidzianą regulaminami elastyczność. Pomijając ogólną kwestię większej siły ognia, regulamin z 1922 roku przewidywał aż trzy rodzaje spieszenia:

- spieszenie zwykłe (normalne)

- spieszenie zmniejszone

- spieszenie pełne

    Spieszenie zwykłe było podstawowym przygotowaniem oddziału do walki pieszej. Każda sekcja przeprowadzała je indywidualnie. Koniowodami każdego szeregu sekcji liniowej były „trójki”. Trudność polegała jednak w większej ilości koni przypadającej na jednego jeźdźca. O ile w systemie trójkowym pozostający w siodle kawalerzysta chwytał wodze dwóch koni swoich towarzyszy, tak w systemie czwórkowym za koniem „numeru drugiego” był jeszcze koń dowódcy sekcji (1). Zupełnie nie wychodziło w grę trzymanie dodatkowej wodzy w trakcie przemieszczania . Jak więc sobie z ty poradzono? Poniekąd „przywiązywano konia” do sąsiedniego – pkt. 373 akapit drugi regulaminu:

 „Nr 1, 2 i 4 pozostawiają wodze munsztukowe na szyjach końskich, zaczepiwszy je za lewe juczki, z wodzami zaś wędzidłowemi postępują w taki sposób: Nr 1 i 2 zdejmują wodze z szyj koni, Nr 1 przerzuca swoje wodze przez głowę konia 2-go, przeciągnąwszy uprzednio wodze Nr 2-go przez swoje wodze; Nr 2 oddaje swoje wodze koniowodowi, Nr 4, nie zdejmując swoich wodzy, oddaje je koniowodowi, który zakłada je na lewe przedramię. Koniowód uzyskuje w ten sposób możność dogodnego kierowania końmi.”
Brzmi skomplikowanie? Poczekajcie aż dojdziemy do spieszenia pełnego!

    Nim jednak spieszenie pełne, to mamy jeszcze po drodze usankcjonowane regulaminem spieszenie zmniejszone wykonywane na komendę „Pluton – do walki pieszej – połowa – z koni!”. W tym przypadku w każdej sekcji spieszały się nr 1 i 3 obu szeregów przekazując wodze wędzidłowe swoich wierzchowców jeźdźcom jadącym po ich lewej stronie.   


    Zarówno w przypadku spieszenia zwykłego jak i zmniejszonego, koniowodzi zachowywali pełną mobilność. Siedząc na swoich wierzchowcach mogli bez problemu przemieszczać się za walczącym plutonem, w razie potrzeby dostarczyć amunicję bądź też na wezwanie dowódcy podprowadzić konie do wsiadania. Ostatni wariant możliwość przemieszczania się koniowodów miał ograniczoną do minimum. Spieszenie pełne wykonywane na komendę „Pluton – do walki pieszej – wszyscy – z koni!” przewidywało pozostawienie jednego koniowoda na dwie sekcje (półpluton) – łącznie więc do opieki nad końmi plutonu przeznaczano 3 koniowodów + zastępca dowódcy plutonu (przy założeniu, że w skład plutonu wchodziły 4 sekcje liniowe i 2 sekcje r.k.m.).

    Spieszenie pełne, choć nie jest to napisane wprost w regulaminie, wykorzystywane miało być przede wszystkim do tzw. „walki pieszej przez dłuższy czas”, czyli w przypadku, gdy kawaleria nie miała korzystać ze swej ruchliwości, a na przykład, utrzymywać zdobyty teren. Było to rozwiązanie, co do którego należy sądzić, że uciekano się doń zazwyczaj rzadko, wszak walka kawalerii opierała się, przede wszystkim na ruchu – zarówno w ataku jak i obronie. Tym niemniej zdarzały się przypadki będące później przyczynkami chociażby do żurawiejek – „A dwunasty pułk bojowy, rzuca lance – hajda w rowy!”.

Spieszenie pełne wykonywano na komendę „Pluton – do walki pieszej – wszyscy – z koni!” w sposób następujący:

Na hasło wszyscy zsiadają z koni, lance kładą na ziemię lub zawieszają u siodeł, konie ustawiają półplutonami w dwa półkola i oddają wodze koniowodom. Zawczasu należy wyznaczyć dwóch szeregowców jako koniowodów, po jednym na dwie sekcje [półpluton – przyp. R.I.]. Plutonowy pozostaje z koniowodami, jako ich dowódca i także pomaga w trzymaniu koni. (…) Przy spieszaniu pełnem dla ponownego dosiadania koni, na rozkaz, komendę lub sygnał, spieszeni kawalerzyści biegną do swych koni, poczem je dosiadają.

    Jak łatwo wyliczyć, na każdego koniowoda pozostawało szesnaście (sic!) koni. Był więc to sposób uniemożliwiający jakiekolwiek manewrowanie, przemieszczanie się przez nich. W zasadzie trudno wyobrazić sobie by tego typu sytuacja mogła mieć miejsce bez wykorzystania choćby najprostszej infrastruktury – lin biwakowych, drzew czy płotów. Nad końmi całego plutonu miało wszak pieczę trzymać zaledwie trzech ludzi!


    Połowa lat ’20 przyniosła reorganizację kawalerii. Chociaż temat ten jest niezwykle złożony i zasługuje na rzeczowe pełne omówienie, to w kwestii niniejszego artykułu najistotniejszą sprawą była zmiana systemu „czwórkowego” na „trójkowy”. Oznaczało to, że odtąd podstawowym szykiem marszowym w kawalerii była kolumna trójkami w przypadku spieszenia oddziału zaś, na jednego koniowoda przypadały dwa konie luźne. O wyższości nowego rozwiązania nad starym wypowiedział się na łamach Przeglądu Kawaleryjskiego płk. Zygmunt Podhorski:

Regulamin nasz przewiduje system czwórkowy i sekcje konne złożone z 2-ch czwórek. Jest to jeden z powodów paraliżowania naszej ruchliwości szwadronów. Trójka i sekcja złożona z 2 trójek w szyku jest, że się tak wyrażę, figurą geometryczną, stanowiącą bardzo ruchomy i zwrotny oddział około swej osi we wszystkich kierunkach, czego nie widzimy w czwórce, ani też w sekcji złożonej z 2 czwórek. W walce pieszej system trójkowy pozwala na pozostawienie jednego ułana na 3 konie, tworząc zupełną możliwość manewru koniowodami."

W systemie czwórkowym mamy do wyboru, do walki pieszej wziąć 3 ułanów, pozostawiając jednego koniowoda na cztery konie, co jest niedopomyślenia, przy wymaganiach jakiegokolwiek bądź manewrowania koniowodami, albo też pozostawić na 2 konie jednego ułana, co wprawdzie znakomicie ułatwia manewr koniowodami, natomiast uszczupla bardzo siłę bojową w walce pieszej. Wobec powyższego uważam za najwłaściwszy i konieczny, powrót do szyku trójkowego, zresztą to już przewiduje nawet regulamin kawalerji francuskiej”

    Jak można wyczytać, pułkownik pomija kwestię spieszenia pełnego, skreślając je zapewne ze względu na całkowity brak możliwości manewru. Pomimo to, w realiach działań wojennych we wrześniu 1939 r., pojawiła się podobna koncepcja spieszenia oddziałów która ad hoc wyszła od dowódcy Grupy Operacyjnej Kawalerii, gen. Romana Abrahama, a przewidywała w trakcie przebijania się do stolicy w szyku pieszym pozostawienie jednego koniowoda na 10 koni, co jej autor określił mianem „spieszenia całkowitego”. Tak tą sytuację opisał mjr. Edward Ksyk, w 1939 roku dowódca 3. szwadronu 9. p.uł. w stopniu rotmistrza:

„Abraham nakazał całkowite spieszenie tj. pozostawienie po jednym człowieku na 10 koni. (…) Znając płk Rudnickiego [dowódca 9 p.u. - przyp. R.I.] i jego dbałość o ludzi i konie, nie dziwię się, że zarządził normalne spieszenie, tj. pozostawienie jednego ułana na trzy konie.”

Dopełnieniem tego komentarza jest przypis nr 313 autorstwa ppłk. dr Juliusza Tyma do wspomnień Ksyka:

„(…) Regulamin kawalerii z 1938 r. rozróżniał spieszenie zwykłe i pełne. To ostatnie oznaczało, że na 6 koni jednej sekcji przypadał tylko 1 koniowodny. Koncepcja pozostawienia 1 koniowodnego na każde 10 koni była pomysłem gen. Abrahama. Decyzja ta została krytycznie oceniona przez większość dowódców pułków kawalerii. Uznali oni, że spieszenie nakazane przez gen. Abrahama oznacza dobrowolne porzucenie koni. Nie chcąc do tego dopuścić, nie wykonali rozkazu i dokonali normalnego spieszenia pułków.”

    Wracając jednak do dyskusji, która miała miejsce blisko piętnaście lat wcześniej, w podobnym tonie na temat wyższości systemu trójkowego nad czwórkowym, w tym samym periodyku wyrażał się rtm. Stefan Ejchler z 7. pułku ułanów zwracając dodatkowo uwagę na jeszcze jeden plus organizacyjny ułatwiający szkolenie bez koni:

Projekt plutonu liniowego autorstwa rtm. Ejchlera

„Pozostali po spieszeniu koniowodni są znacznie ruchliwsi, trzymając tylko dwa konie (oprócz swego) i mogą przy dobrym wyćwiczeniu z łatwością posuwać się galopem. (…) W końcu jeżeli policzymy ilość koniowodnych, po spieszeniu, to przekonamy się że jest ich dwunastu, a więc wtedy, kiedy pluton [proponowany przez rotmistrza pluton składał się z dwóch półplutonów każdy po 2 sekcje liniowe a 9 ludzi w trzech trójkach i erkaem – łącznie 46 ludzi i 48 koni – przyp. R.I.] znajduje się na postoju – można ćwiczenia w walce pieszo tak zorganizować, że prócz dwu zasadniczych drużyn, które otrzymamy po normalnym spieszeniu – możemy utworzyć drużynę trzecią z tych koniowodnych, pod d-wem podoficera za frontem, co będzie wygodnym sposobem organizowania samych ćwiczeń w walce pieszo.”

    Regulamin kawalerii z 1935 roku przewidywał, że każdy żołnierz powinien być szkolony jako koniowodny. Dowódcami koniowodów byli, począwszy od plutonu – zastępca dowódcy plutonu (przeważnie w randze plutonowego), szwadronu – wachmistrz-szef szwadronu, pułku – zastępca dowódcy pułku.

    Jak więc można z analizy samych regulaminów wnioskować, służba koniowodów była zadaniem niezwykle odpowiedzialnym – można wręcz pokusić się o stwierdzenie, że równoważnym z prowadzeniem działań bojowych, gdyż to od koniowodów zależało, czy konie będą odpowiednio zabezpieczone i oporządzone w takcie walki pieszej oddziałów, czy zostaną w odpowiedniej chwili i miejscu podprowadzone do kawalerzystów. Jak wspominał chociażby płk. dypl. Emil Gruszecki, opisując walki pod Słonimem 2 marca 1919 r., kiedy w stopniu wachmistrza służył w 7. pułku ułanów:

„Jeśli zaś chodzi o ułanów, to za wyjątkiem dłużej trwających okresów walk pozycyjnych, na koniowodów zawsze wyszykowało się rekrutów, łazików i inne kaleki. To wszystko osłabia odporność koniowodów.”

A przy okazji, takie „niezdary” bywają narażone na uszczerbek na zdrowiu o czym przekonał się uł. Epsztajn służący pod por. Kazimierzem Klaczyńskim w 9 pułku ułanów:

„Czasem jednak zjawiały się w szwadronie typy, zupełnie nie nadające się do wojska pod względem fizycznym, szczególnie jeśli chodziło o kawalerię. Takim przykładem naocznym w moim 4-tym szwadronie był ułan Epsztajn. Chociaż z drugiej strony bardzo sprytny i inteligentny chłopak. Kiedy raz na ćwiczeniach służby polowej w konnym szyku galopował, jako koniowodny z dwoma lancami, powodując dwa luźne konie (oprócz swego) [był więc koniowodem pierwszego szeregu sekcji liniowej – przyp. R.I], przypadkowo rozbił sobie lancą nos – dość pokaźny, typowo semicki. Z lekka „farbując” żalił mi się: - Dlaczego panie poruczniku biorą do wojska, a szczególnie do ułanów, takich ofermów jak ja? Przecież jestem wyraźnie garbaty, a ten żydowski nos zawsze sprawiał mi duży kłopot i niewygodę w moim życiu cywilnym. I to od najmłodszych lat. Przez te lata wyleciała z niego chyba dobra beczka mojej żydowskiej krwi. Jego koledzy w plutonie śmiali się ubawieni, szczególnie jego przyjaciel, też wyznania mojżeszowego, ale wzorowy ułan, prawdziwy pistolet.”


Zresztą, cytowany artykuł Gruszeckiego „Panika wśród koniowodów” opublikowany w „Przeglądzie Kawaleryjskim” nr 1/1935 zasługuje na poświęcenie mu uwagi, gdyż jest bardzo mięsistym opisem tego, co działo się gdy wśród koni i ludzi zapanowała panika. Otóż, kiedy to na rozkaz dowódcy szwadronu ówczesny wachm. Gruszecki jechał objąć komendę nad koniowodami 2/7 p.u. zobaczył taki obrazek:

Po ujechaniu niespełna kilometra ujrzałem niebawem koniowodów szwadronu na wyrębie, w odległości około 300 m odemnie, stojących w kolumnie trójkowej a zasłoniętych od Słonima występem leśnym (szkic). Część ułanów siedziała na koniach, część zeszła z koni, skacząc obok nich dla rozgrzewki i gwarząc beztrosko. Na przedpolu zapanowała cisza. Wogóle, atmosfera sielanki wśród ochotników, czekających na chrzest ogniowy! W tem…”

Część ułanów siedziała na koniach, część zeszła z koni, skacząc obok nich dla rozgrzewki i gwarząc beztrosko. Na przedpolu zapanowała cisza.
Wogóle, atmosfera sielanki wśród ochotników, czekających na chrzest ogniowy! W tem…


…Za plecami koniowodów rozpoczęła się kanonada, która zarówno ludzi jak i konie wprawiła w przerażenie. Większość ułanów, którzy pozostali przy koniach należała do tej kategorii żołnierzy, których, jak przyznał sam autor, na czas walki pieszej stara się dowódca mieć dalej od siebie.

„Wśród koniowodów zakotłowało się i oto, co widzę. Piesi usiłują dosiąść koni. Ciężko jednak przychodzi młodemu kawalerzyście wdrapać się na austrjackie siodło w kożuszku i płaszczu, obwieszonemu karabinem i ładownicami, trzymając ponadto jeszcze 2 luźne konie. Konni szamocą się z wydzierającemi się końmi. Część chce dopomóc pieszym kolegom, część kręci się w koło, a innych ponoszą już wylękłe „tygrysy”. (…) Uniosłem się w strzemionach, grzmiąc wielkim głosem: „Stać — tacy... owacy!“ Niestety, było to marzeniem ściętej głowy. (…)Już widać kilka koni, biegnących samopas ze splątanemi wodzami, tu mały ułan — sztubak, szuka w biegu jakiegoś pniaka, by się wgramolić na siodło, tam znów chudy jak tyka dziedzic — wolontarjusz, w okularach, siedząc na środkowym koniu — wpada akurat na samotne drzewo, które ominęły z obu stron kurczowo trzymane konie zewnętrzne, innemu znów ofermie kończy się koń, uciekając z pod siedzenia, albowiem puścił mu wodze, borykając się zawzięcie z końmi podręcznymi...”

Innymi słowy – apokalipsa. Aż słyszy człowiek w głowie ten koński kwik, nawoływania, trzask karabinowych kul i chrzęst śniegu pod kopytami. Jak opisuje Gruszecki po chwili na czoło wyrwały się w szaleńczym galopie koniowody jego – trzeciego – plutonu. Na nic zdały się nawoływania, a nawet:

„Ostatni ratunek — rewolwerem wymusić posłuszeństwo i zatrzymać koniowodów, zanim się całkiem rozprószą i rozbiegną po okolicy. Spinam konia, zabiegam jeźdźcom od czoła, kieruję pistolet w stronę najbliższych... Chwila, ułamek sekundy... Toć to chłopcy moi najdrożsi. — Chwila wahania się — krótka, lecz ostra, jak błyskawica — i już palę z browninga raz po razu do pierwszego z kraja a głosem nieludzkim wzywam do zatrzymania się.”

Jednak i to nie poskutkowało. Szczęściem wachmistrzowi udało się wyprzedzić oszalały tabun, a dalej konie popędziły jak to mają w swej naturze – za czołowym. Ostatecznie całe zamieszanie, trwające może dwie minuty zakończyło się bez poważniejszych strat – tylko kilka koni zbiegło w kierunku Baranowicz. Choć z perspektywy całego szwadronu czy pułku strata była niewielka, dla niektórych ułanów był to dramat:

„Trudno sobie rzeczywiście wyobrazić ogrom rozpaczy, gdy zziajany ułan dopada do koniowodów i przekonuje się, że koń jego gdzieś przypadł. (…) Nie było jednak już czasu na porachunki osobiste z koniowodami, gdyż szwadron, zagrożony w tej chwili przez kolumnę nieprzyjacielską, przebijającą się wzdłuż szosy na Baranowicze, — musiał odsądzić się kłusem, wyminąć przeciwnika od czoła i ruszyć jaknajrychlej na przeprawę pod Szydłowiczami, dokąd wzywał dowódca pułku. „Fusrajtery" po włazili więc na przyczepkę na silniejsze konie lokując się na przednich łękach, a jeden czy dwu, znacznego wzrostu i wagi, musiało biec na piechotę, trzymając się rękami za strzemiona kolegów, zanim w Albertynie nie wsiedli na wóz amunicyjny.”

    Inny obszerny fragment pokazujący jak wielkie znaczenie mieli koniowodni zamieścił w swych wspomnieniach mjr. Ksyk. Możemy więc przekonać się jakie emocje i nerwy towarzyszyły dowódcy pododdziału, gdy zgubili mu się koniowodni:

„Wreszcie decyduję się na odnalezienie koniowodnych, z którymi, ku memu zdziwieniu, od rozpoczęcia walki pod Grabiną nie mam łączności [sytuacja dzieje się około godziny 21, 16 września 1939 r., szwadron wszedł do walki po godzinie 15 – przyp. R.I.]. Zmęczeni idziemy tam, gdzie nastąpiło spieszenie szwadronu. (…) Koniowodni byli rozmieszczeni w dwóch grupach. Jedna to koniowodni podjazdu por. Staszka Czerwińskiego z wachmistrzem Argasińskim, druga zaś reszty szwadronu, przy której pozostał wachmistrz szef Jaworski, a z nim i konie przydzielonych nam ckm-ów.

Koni nie zastajemy w tym miejscu gdzieśmy je zostawili. Rozumiem, że dowódca koniowodnych mógł wybrać dla koni bezpieczniejsze miejsce, a nawet być zmuszonym do przesunięcia się, gdy był ostrzeliwany przez artylerię. Ale przecież jego regulaminowym obowiązkiem, było utrzymywanie łączności z walczącym szwadronem. W razie zmiany miejsca postoju winien zawiadomić mnie o tym lub zostawić na pierwotnym miejscu patrol łącznikowy. Co się stać mogło? Przecież przy koniowodnych został doświadczony wachmistrz Jaworski i sumienny Argasiński. Musiało zajść coś nadzwyczajnego, skoro obaj nie dopisali.

Po długim irytującym błądzeniu i kołowaniu po lesie znajdujemy wreszcie Jaworskiego. Są z nim konie pocztu dowódcy szwadronu, 1. i 2. Plutonu oraz konie ckm-ów. Jaworski nic nie wie o koniach 3. plutonu, który spieszył się osobno, gdy jako podjazd rozpoczął walkę. Następuje dalsze pełne zdenerwowania szukanie, które po długim czasie pozwala na odnalezienie Argasińskiego z końmi. Obydwaj wachmistrze usłyszeli dobrą porcję cierpkich słów. Nie pomogły wymówki, że dostali się pod ogień artyleryjski i spadające na nich bomby lotnicze. Stanowili w zgrupowaniu ponętny cel i musieli się nie tylko rozczłonkować, ale i zmienić miejsce postoju. Nie zmieniło to faktu, że obowiązkiem ich było utrzymywanie ze mną łączności.”

Służba koniowodnych to nie tylko trud i znój, ale także niepewność. Zgrupowania koni były łatwym i bezbronnym celem o czym niejednokrotnie w trakcie działań zarówno z lat 1918-1921 jak i w późniejszej wojnie przekonywali się kawalerzyści. Świadomość bycia pozostawionym niemal samemu z tabunem koni za które ciążyła na żołnierzu odpowiedzialność nie raz prowokowała żołnierzy do czynów, można pomyśleć, że wręcz nielogicznych. I tak, pomimo tego, że dowódcy wyznaczali do pozostania przy koniach przeważnie tych z żołnierzy, którzy przedstawiali najmniejszą wartość bojową, to z czasem nawet woleli iść w terkot karabinów i huk granatów niż zostać przy koniach, co wspomina Gruszecki - cóż, człowiek też stworzenie stadne:

"(...) jest chlubnem zjawiskiem, że każdy rwie się do walki, żołnierze w boju najlepiej czują się w gromadzie i przy swych dowódcach. Na to spostrzeżenie naprowadziła mnie jeszcze w 1915 r. pewna przygoda. Mianowicie raz w czasie ataku pieszego odesłany zostałem przez dowódcę plutonu do koniowodów, celem wymiany zagwożdżonego karabinka. Gdy zwróciłem się do kolegi, którego „wrobiliśmy" na koniowoda, aby mi użyczył na chwilę swej broni — ten rzucił mi wodze trzymanych koni i czyniąc brzydką propozycję, dał drapaka ze swoim Manlicherem... na linję tyraljerską, skąd dochodziło przeraźliwe „p a k a n i e“ rosyjskich strzałów." 

Być może tego typu sytuacje miały również swoją genezę w jeszcze jednym istotnym fakcie - jak zauważa wielokrotnie cytowany w niniejszym tekście Gruszecki, niemal niespotykanym było, by dowódcą koniowodów był oficer. Przytoczony w niniejszym tekście regulamin z 1935 r. przewidywał taką sytuację faktycznie dopiero na szczeblu pułku. W przypadku niższych związków taktycznych - szwadronu i plutonu, dowódcą koniowodnych był w myśl przepisów podoficer. Należy jednak pamiętać, że w realiach 1939 r. wachmistrz-szef szwadronu był niejednokrotnie weteranem z olbrzymim doświadczeniem, więc wyznaczenie go do, być może niezbyt zaszczytnej ale niesamowicie istotnej z perspektywy funkcjonowania oddziału służby było jak najbardziej słusznym posunięciem. 

Dla oficera, szczególnie młodego "liniowca" bycie pozostawionym do pilnowania koni mogło być czymś - w jego odczuciu - urągającym. Nieco inaczej wygląda sytuacja gdy np. jeden z plutonów zostaje w odwodzie i oczekuje wejścia do walki przy koniowodach - wtedy dowodzący plutonem odwodowym oficer siłą rzeczy przewodzi również zgrupowaniu żołnierzy pilnujących konie. Jednak wraz z chwilą przyjścia rozkazu o rzuceniu do walki odwodu - rusza wraz ze swoimi żołnierzami. A czasem dziwnym trafem oficer-koniowodny znajduje się na pierwszej linii, a komendę obejmuje rezolutny luzak, jak we wspomnieniu rtm. Suchorski, w 1939 r. w stopniu porucznika zastępca dowódcy kawalerii dywizyjnej 33 DP, o walkach nad Narwią 4 września: 

"W tym czasie do m.p. koniowodów i to spieszonych, zbliżały się jakieś oddziały piechoty niemieckiej. Byli już bardzo blisko, gdy padł rozkaz: „Koniowodni na mój rozkaz - na koń i... Za mną galopem marsz!” Komendę objął luzak rtm. Kowalewskiego, st. ułan służby czynnej Lempke – polski Niemiec. Ku naszemu zdziwieniu ujrzeliśmy galopujących koniowodów, a po zatrzymaniu padła komenda „Baczność!” i meldunek - „Panie rotmistrzu, st. ułan Lempke melduje posłusznie, przyprowadziłem koniowodów, gdyż na starym miejscu już Niemcy.”Szukaliśmy wzrokiem porucznika Nieczyporowicza...[w tamtej sytuacji wyznaczonego na dowódcę koniowodów - przyp. R.I.] stał w pobliżu nas z miną „oblanego sztubaka”, a w ręku trzymał niemiecki karabin z okrwawionym bagnetem St. ułan Lempke został przedstawiony do odznaczenia orderem V.M."

Jak więc widać, kwestie pilnowania koni i służba koniowodów była niezwykle istotnym zagadnieniem. Złośliwi mówią, że była to „pięta achillesowa” kawalerii i poniekąd nie sposób nie przyznać im racji. Rower czy samochód pozostawiony w tym samym miejscu, jeżeli nie przyczyni się do tego trzęsienie ziemi, powódź, tornado czy osoba trzecia – co do zasady pozostanie tam, gdzie zaparkowaliśmy. Jednakże myślą przewodnią tego artykułu jest nie tylko przybliżenie samego zagadnienia, co próba zwrócenia uwagi na to, że aspekt ten jest wśród rekonstruktorów i kawalerzystów-ochotników niemal całkowicie marginalizowany, co w sposób znaczny wypacza obraz kawalerii. Może więc warto pochylić się nad tematem by móc prezentować kawalerię w jej faktycznej, pełnej krasie i wachlarzu możliwości?

Koniowodny w marszu - prowadzenie trzech koni przy jednoczesnym trzymaniu dwóch lanc nie należy do najłatwiejszych zadań nawet w trakcie sesji zdjęciowych
 - a co dopiero w czasie kanonady i wybuchów?

 

BIBLIOGRAFIA:

Ejchler Stefan Reorganizacja plutonu i szwadronu [w:] Przegląd Kawaleryjski nr 3/1927

Gruszecki Emil Panika wśród koniowodów [w:] Przegląd Kawaleryjski nr 1/1935

Klaczyński Kazimierz Służyłem w najlepszym Pułku

Ksyk Edward W barwach 9 Pułku Ułanów Małopolskich

Ministerstwo Spraw Wojskowych, 1922, Regulamin kawalerji

Ministerstwo Spraw Wojskowych, 1935, Regulamin kawalerji. Cz. 3 Musztra i walka małych oddziałów kawalerji

Podhorski Zygmunt Zagadnienia organizacji szwadronu [w:] Przegląd Kawaleryjski nr 5/1927

Suchorski Jarosław Szwadron kawalerii Korpusu Ochrony Pogranicza "Olkieniki". Rys historyczny

Tym Juliusz Przypis nr 313 [w:] W barwach 9 Pułku Ułanów Małopolskich


Zdjęcia: Michał Kokot Imaging Technics. Cała sesja dostępna tutaj.



poniedziałek, 2 grudnia 2019

Hrubieszowsko-poznańskie dywagacje.

Por. Kamiński - zwycięzca próby broni białej na
mistrzostwach w Hrubieszowie

Ze względu na to, że jeden z ostatnich wpisów w którym przedstawiłem odnaleziony projekt toru do próby szabli na Mistrzostwa Armii ’34 autorstwa komendanta CWK płk. Podhorskiego wywołał sporą dyskusję od komentarzy „ale łatwe, to dziś trudniejsze jeździmy” po „kiedyś przeglądałem zbiory i tam były różne przeróżne” – to dziś właśnie taki przykład „różnych przeróżnych”.

Niniejsze projekty pochodzą ze zbiorów dokumentów po kpt. Bylczyńskim – oficerze 7. Dywizjonu Artylerii Konnej Wielkopolskiej, a dokładnie z regulaminu rozgrywania konkursów militari o mistrzostwo dywizjonu. Słowem „wtrętu” i jako ciekawostkę dodam, że według tego regulaminu próby: ujeżdżenia, władania bronią i bieg w terenie miały współczynnik 15, konkurs skoków 25, a bieg z przeszkodami 30 (domniemywam, że „bieg w terenie” oraz „bieg z przeszkodami” to po prostu poszczególne etapy próby terenowej – „drogi i ścieżki” oraz „cross”). Nieco inaczej były również przyznawane punkty karne – zasadniczo zrównano tutaj wszystkie próby, bowiem w ujeżdżeniu oceniano czy ruch jest wykonany dobrze czy źle (0/1 pkt. karny) lub wcale (3 pkt.) – dokładnie w ten sam sposób co w próbie broni białej, gdzie zaliczony pozornik to było „zero”, łoza złamana, zrzucone kółko itd. - 1 pkt., pozornik nietrafiony – 3 pkt. oraz przekroczenie normy czasu -1 pkt. za każdą rozpoczętą sekundę. Co ciekawe „całościowo” zdecydowanie więcej pkt. karnych można było załapać w ujeżdżeniu niż w szabli – 42 ruchy na czworoboku versus 11 cięć i pchnięć szablą (nie było próby władania lancą). Do tego dochodzi próba strzelania – 3 tarcze, ale nieco inna punktacja – chybienie kosztowało stratę 2 punktów.

Tor do władania szablą wg. opisu
kpt. Bylczyńskiego 
Jednakże kwestie punktów, mnożników, ważności tej czy innej próby zostawmy na boku. Przejdźmy do tego, co tygryski lubią najbardziej czyli „mięska”.  W zachowanym rękopisie znajdują się dwa tory do szabli – dla oficerów i podoficerów oraz dla szeregowych niezawodowych. Na początku muszę uprzedzić, że przedwojenni mieli w głębokim poważaniu bhp, regulaminy i podział na LL/L :)

Tor dla oficerów i podoficerów składał się z 11 pozorników ustawionych na dystansie 190 metrów. Tempo wynosiło 475 m/min., a norma czasu 24 sekundy. Start oraz meta wyznaczone były 10 metrów przed pierwszym i za ostatnim pozornikiem. Mapę toru przedstawia zdjęcie pierwsze.
1. Warkocz słomy w prawo;
2. W odstępie 10 m łoza w prawo;
3. W odstępie 15 m łoza w lewo;
4. W odstępie 15 m łoza w prawo;
5. W odstępie 10 m stożek gliny (gomóła) w prawo;
6. W odstępie 10 m kłucie kuli słomianej w lewo;
7. W odstępie 20 m kółko o śr. 15 cm w prawo;
8. W odstępie 20 m kółko o śr. 15 cm w prawo;
9. W  odstępie 20 m kłucie manekina wiszącego w lewo;
10. W odstępie 30 m kłucie manekina leżącego w prawo;
11. W odstępie 30 m kłucie kuli słomianej w lewo;

Tor dla szeregowych niezawodowych składał się z siedmiu pozorników. Pokonywany był w tempie 450 m/min., z normą czasu 12 sekund. Dystans – 90 metrów.
1. Warkocz słomiany w prawo;
2. W odstępie 10 m łoza w prawo;
3. W odstępie 15 metrów łoza w lewo;
4. W odstępie 15 metrów łoza w prawo;
5. W odstępie 10 m stożek gliny w prawo;
6.W odstępie 10 m manekin wiszący w prawo;
7. W odstępie 10 m kłucie kuli słomianej w lewo;

Co oczywiście rzuca się w oczy, to występowanie w obu konkursach (a w zasadzie w trzech, biorąc pod uwagę, że podoficerowie startowali we własnej kategorii „jadąc” to samo co oficerowie) – cięcia na lewo, a w zasadzie cały początek obu torów (do pozornika nr 5) jest identyczny.

Opis toru do władania szablą dla oficerów i podoficerów
Wracając jeszcze na chwilę do sprawy Hrubieszowa. Prezentowany przeze mnie projekt nie został ostatecznie przyjęty – o czym świadczy wspomnienie drugiego oficera 7. dak, Józefa Otfinowskiego, który na mistrzostwach w 1934 roku startował jako jeździec indywidualny:
„Po południu moja >specjalność<: dwukrotny przebieg po torze do próby władania białą bronią. Artylerzyści konni szablą, kawalerzyści szablą i na tym samym torze, lancą. Tor długości 310 metrów. Czas przejazdu 45 sekund. Dwie przeszkody – płoty z dwiema łozami, jedną w prawo, drugą w lewo, pozatym z trzema głowami imitowanymi przez kule gliny, dwoma manekinami do pchnięcia i warkoczem ze słomy. Jak to pamiętam? Z tyłu starej fotografii znalazłem szkic przebiegu z napisem >1934 Zawody Centralne Armii, Hrubieszów.<” 

  

Ach, gdyby mieć tą fotografię, a jeszcze bardziej jej rewers! Jak sobie radzili zawodnicy z tym torem? Według relacji zamieszczonej w książce L. Kukawskiego „Konne mistrzostwa Wojska Polskiego w II Rzeczpospolitej”:
„Tor do władania szablą na krzywej i prostej nie nasunął zawodnikom większej trudności, natomiast tor do władania lancą, nieco trudniejszy w tym roku, oraz mokry i śliski teren spowodowały, że władanie lancą przysporzyło zawodnikom w tej próbie najwięcej karnych punktów.”

Przy okazji treść wiadomości z dnia 12 maja 1934 roku do szefa Departamentu Kawalerii od komendanta CWK płk. Podhorskiego, charakteryzującej przesłane projekty torów do władania bronią białą:
„Na pismo Pana Pułkownika Nr.2422-99/Og. Z dnia 16.IV.br przesyłam dwa projekty tras do władania szablą i jeden do władania lancą.
Trasy opracowane na podstawie warunków zawartych w programie zawodów o Mistrzostwo Armji z uwzględnieniem wytycznych zawartych w piśmie Pana Pułkownika. Trasy te zostały w C.W.Kaw. praktycznie wypróbowane przez wyznaczonych w tym celu oficerów, którzy osobiście je przejeżdżali oraz przez podchorążych starszego rocznika.
SZABLA: Trasa I. Lepsza, bardziej prawidłowy /łagodny/ wyjazd z krzywej na prostą. Trasa 265-280 kroków /licząc krzywizny/. Czas przebiegu 26-28 sekund.
Trasa II. Gorsza, gdyż wyjazd na prostą jest bardziej przykry. Przebieg 235-280 kroków /licząc krzywizny/. Czas 24-25 sekund. W obu trasach czas brany średni, przeciętnie tempo 450 mtr. na min.
Lanca /trasa III/ Tak jak i szabla – ocena praktyczna. Przebieg 225 krok. Czas 21 sekund.”

Jako ciekawostkę można dodać, że wśród „królików doświadczalnych" owych tras znaleźli się najprawdopodobniej między innymi Jerzy Dziedzic (3. p. szwol.), Kazimierz Klaczyński (9. p.uł.) Marian Walicki (14. p. uł.) czy Stanisław Wołoszowski (1. p.s.k.) – jako podchorążowie starszego rocznika. Nie sposób przy tej okazji nie zamieścić fragmentu wspomnień „Klaczy” opisującego barwnie rąbkę na grudziąckiej „Saharze” – a kto wie, czy nawet nie drugą z przedstawionych przez pułkownika propozycji, biorąc pod uwagę, że niniejszy fragment to zawody szwadronowe starszego rocznika:
Opis toru do władania szablą dla szeregowych

„Następny! Następny! I znów tętent, łomot, zgrzyt i wrzask. Galopują: Wołoszowscy, Rószkiewicze, Wasilewscy, Dziedzice (…). Wyciory i konusy. Drągale i pigmeje, ale wszyscy pistoleci.(…)

Na dany przez Komendanta Szkoły, płk. Chomicza rozkaz, katapulty wyrzuciły pierwszych „pistoletów”. W moim plutonie drugim, rtm. Łaskiego (3. pułk szwoleżerów), wszystko idzie składnie. Chłopaki kłują i rąbią „jak ta lala”, a każdy mówiąc po cichu ma swoje złożenie, któremu najbardziej ufa. Tylko jeden, pchor. Jurek Dziedzic, ma stuprocentowe, nienaganne, regulaminowe złożenie – no, ale on to przecież chodzący podręcznik do wszystkiego – a w ogóle we wszystkim najlepszy. On to właśnie zawsze mnie pouczał: - Pamiętaj Kaziuk – nie szczęście, a regulamin. I jakby na dowód tego przejechał na czysto i  na lancę i na szablę. Następny wali z zapierdem (poprykujący koń) pchor. Stasiu Wołoszowski. Złożenie jak u Don Kichota, ale – że w czepku się urodził – wszystko przychodziło mu łatwo i samo lazło w ręce. Tak samo i teraz kończy bez punktów karnych .(…)
Tor do władania bronią białą dla szeregowych
Wreszcie i na mnie przychodzi kolej. Zataczając ostatnie koło modlę się w duchu, aby ułani obsługujący pozorniki, zakładając łozy w stojaki, nie uraczyli mnie „sztachetami” (tak nazywaliśmy grube łozy), bo wtedy zdechł pies i klapa – nie dam rady. Trzeba jednak ujawnić prawdę, że były w Szkole osiłki, które przedkładały tego rodzaju łozy twierdząc, że szabla lepiej się ich ima. (…) Na sygnał trąbki wyskakuję z koła. Wspinam klacz – trzy kroki na zadzie w przód, dwa kroki w tył – zwrot w prawo, skok jak kangur do przodu i paszli. (…) Dopadając do startu rzucam jedno błyskawiczne spojrzenie w kierunku widzów gdzie siedzi Żółtek [chodzi o rtm. Łaskiego, dowódcę plutonu – przyp. R.I.] i trzeszczy oczy spod „słonecznika”. Nie widzę w twarzy ani nagany, ani aprobaty, co może oznaczać, że gdy wszystko pójdzie, zapomni o tej akrobacji. (…) „Francuska” (mieliśmy wtedy szable francuskie), chuda i długa, nie bardzo leży mi w ręce, jednak tnę z wściekłością od ucha i jakoś łozy lecą. Zdejmuję kółka, dziurawię leżących, przebijam wiszących – glina, kurza twarz, spadła (widocznie za lepka). Ostatni pozornik w lewo, słomiana główka, raczej bagatela. Z gracją wysuwam pióro szabli tuż ponad końskimi uszami, wychylam się w lewo – przód i kłuję. Główka zleciała, ale jednocześnie jakimś dziwnym i niezrozumiałym dla mnie sposobem, szabla wypryskuje mi z garści. W ułamku sekundy widzę ją zawieszoną w górze, a jednocześnie włosy stają mi na głowie, boć to przecież dyskwalifikacja. No i granda na całą Szkołę. Utrata szabli.
Wszystko zrywa się z krzeseł, a na pewno serce Żółtka skamieniało. O, tragedio, najlepszy pluton i ostatnie miejsce. No i cud. Bojąc się, żeby spadająca łukiem do przodu „zdrajczyni” nie rozkrajała mi fizjonomii, zamykam oczy, odruchowo wyciągam rękę przed siebie i czuję jej chropowatą rękojeść na nowo w garści. O, radości! O, nieba! Nie do uwierzenia! Wypadek jeden na milion (a klnę się na ułańskie ostrogi, że to szczera prawda). I prawie w tym momencie chciałem wykrzyknąć wraz z Zagłobą Onufrym: - Zdobyłem chorągiew!”  

BIBLIOGRAFIA: 
Klaczyński K. Zanim zostałem oficerem. Wspomnienia z Pińczowa i Grudziądza
Kukawski L. Konne mistrzostwa Wojska Polskiego w II Rzeczpospolitej
Otfinowski J. Wspomnienia oficera artylerii konnej ze służby w 7-mym wielkopolskim dywizjonie artylerii konnej w latach 1932-1937